poniedziałek, 28 października 2013

Śmiech, Czarownica i Stara Szafa.

Są zdolni twórcy, którzy wychodząc z przysłowiowej szafy gubią się, błądzą niczym dzieci we mgle, nie wiedząc co zrobić z daną im szansą, marnują ją, a przy tym mnóstwo pieniędzy producentów. Bodo Kox jest przykładem reżysera, który miał przemyślany pomysł, nie bał się zaryzykować i zrealizować go w taki sposób, w jaki chciał. Czy mu się udało? Cóż, rzadko mogę powiedzieć o polskim filmie, że mnie oczarował, zauroczył czy zaskoczył. 'Dziewczynie z szafy' się udało i to bynajmniej nie tylko dlatego, że z tej szafy wyszła!
'Dziewczynę z szafy' poznałem już jakiś czas temu, podczas Off Plus Camery i była to jedna z największych niewiadomych i jednocześnie niespodzianek festiwalu. Bodo Kox zrobił coś, o czym NWwŻPF mówi od wieków i o co nieprzerwanie walczy. Zrobił w Polsce dramat, który w trakcie seansu nie wywołuje potrzeby pocięcia się, a po napisach końcowych samobójstwa. Nie, Kox opowiada o rzeczach trudnych, tragicznych w sposób lekki, ale nie błahy czy banalny. Zrobił coś, co chociażby nie udało się Bartkowi Konopce w zeszłorocznym 'Lęku wysokości'. Dostajemy bohaterów uroczych, zabawnych, ale przede wszystkich prawdziwych. Proste? Jasne, ale ja to kupuje i chce więcej!
Bodo Kox nie ukrywa inspiracji klasykami, chociażby relacja braci jest rodem wyjęta z 'Rain Mana'. Nie ma w tym nic złego, bo wzory są to jak najbardziej godne naśladowania. Film, jak na produkcję niskobudżetową ma zaskakująco dobre efekty specjalne (tak, coś takiego istnieje w polskim kinie) użyte tylko tam, gdzie to niezbędne i zrobione na tyle dobrze, że wygląda to przekonująco i nie razi sztucznością! Do tego naprawdę piękne zdjęcia! Jedyne, do czego odrobinę bym się przyczepił to postać Tomka. Mecwaldowski, mimo tego, że zabawny, to do końca mnie nie przekonał i wydaje mi się, że nie udźwignął tej roli. W Hollywood, rola chorego psychicznie to najprostsza droga do Oscara. Łatwo jednak na tej drodze się wyłożyć i przeszarżować. 

Dziewczyna z szafy (2012) reż. B. Kox

środa, 9 października 2013

Welcome To the Hell!


Todd Solondz to jeden z tych niezależnych reżyserów rozpoczynających karierę w magicznych latach 90-tych, którzy nie boją się szokować. Nie szokować jednak dla samego szoku, szumu czy wzbudzenia zainteresowania wokół siebie. Szokować, żeby zwrócić uwagę na jakąś ważną sprawę. Przy czym reżyser ma rzadką umiejętność mówienia o sprawach trudnych i niewygodnych w sposób lekki, chwilami zabawny. Stają się dzięki temu lepiej strawne, bardziej przystępne, nie tracąc ani odrobiny autentyczności i powagi.
11-letnia Dawn mieszka na przedmieściach. Wygląda jak pierwowzór brzyduli Betty, okulary w grubych oprawkach, niezbyt urodziwa z lekką nadwagą.  Rozpoczyna właśnie pierwszy trudny okres swojego życia - dorastanie! Kto przeżył ten wie, że nie jest tak pięknie jak w filmach. Pierwsza miłość? Pierwszy pocałunek? Pierwszy raz? Solondz nie pokazuje fajerwerków z tym związanych, ćwierkających ptaszków ani motylków w brzuchu. Pokazuje prawdę. Różnicę między podejściem do sprawy przez chłopców i dziewczynki są drastyczne. Dawn na własnej skórze odczuwa, jak okrutni mogą być młodzi ludzie, w których zaczynają buzować hormony. Widać to świetnie w scenach, gdy nastolatka jest wyzywana od lesbijek w szkolnej stołówce, albo chłopak, któremu w jakiś sposób się podoba, obiecuje jej gwałt, jako formę pierwszej randki. Sweet? Cały Solondz...
Amerykańskie przedmieścia portretowało już wielu i na wielu etapach życia jego mieszkańców. Wielu badało także okres dojrzewania. Niewielu jednak udało się to tak, jak Toddowi Solondzowi. Dosadnie przedstawia mroczną wizje wchodzenia w dorosłość, zmuszając nas jednocześnie do śmiechu. 'Witaj w domku dla lalek' to nie bajka, to film o wchodzeniu w dorosłość - zdecydowanie nie dla dzieci! 



Witaj w domku dla lalek (1995) reż. T. Solondz

środa, 2 października 2013

Autodestrukcja

'Gia' jest filmem telewizyjnym ze wszystkimi mniejszymi, czy większymi grzechami tego 'gatunku'. Dostajemy więc odrobinę szablonową biografię znanej modelki, ale co z tego? Siłą filmu Michaela Cristofera, tym dla czego warto go zobaczyć są dwie kobiety: Gia i Angelina Jolie.
Wydaje się, że żadna z ówczesnych aktorek nie pasowała bardziej do roli, niż właśnie Jolie. Zarówno ona, jak i bohaterka w którą się wcielała, to kobiety dzikie, niezależne, o mrocznym usposobieniu i z jakąś tajemnicą w oczach. Może podobieństwo do Gii, a może świetna forma aktorska sprawiły jednak, że Jolie zagrała chyba najlepszą rolę w karierze. Prawdą pozostaje, że materiał do pracy miała wręcz wymarzony. Gia Marie Carangi przetarła szlaki wszystkim wielkim topmodelkom lat 90-tych XX wieku. Pracowała dla największych marek, jej wizerunek zdobił wiele okładek z tą najważniejszą (Vouge) na czele. U szczytu kariery zniszczyło ją uzależnienie od narkotyków. Zasłynęła również jako jedna z pierwszych gwiazd, która zmarła w wyniku powikłań po AIDS. 
Gia w jakimś stopniu była buntowniczką, idealnym wyznawcą wyświechtanej maksymy 'Żyj szybko, umieraj młodo'. Nie był to jednak jakiś głupi, szczeniacki bunt, w celu zwrócenia na siebie uwagi świata. Przeciwnie, Gia mimo wielkiej kariery pozostawała zwyczajną skromną dziewczyną. Jej bunt był bardziej krzykiem i rozpaczliwym wołaniem o miłość, której zawsze było jej mało. Do tego właśnie przekonuje nas reżyser i to udało mu się w tej biografii pokazać.

Gia (1998) reż. M. Cristofer