niedziela, 2 listopada 2014

Taniec z Gwiazdami

'Everybody comes to Hollywood' - śpiewała Madonna, by po chwili dodać, że powietrze pachnie tam inaczej, słońce świeci jak nigdzie indziej, a największy nieudacznik czuje się jakby był na szczycie. Ironizowała. To samo robi w swoim najnowszym filmie David Croneberg. Tylko, że jak na tego niepokornego reżysera przystało dużo bardziej brutalnie, bezkompromisowo i dosłownie.

David Cronenberg jest jedną z ostatnich osób, które można by podejrzewać o fascynacje blichtrem i pustką tego świata. A jednak. Z tym, że podchodzi do tematu z pozycji badacza i niczym naukowiec przygląda się pod mikroskopem procesom jakie zachodzą w tym dzikim i nieprzewidywalnym świecie zastygniętym w botoksie i skrywającym prawdziwe oblicze pod śnieżnobiałymi, porcelanowymi licówkami. 

W centralnym punkcie jego mikroskopowej próbki jest Julianne Moore w roli Havany Segard, skąpanej w osoczu narcystycznego auto-wstrętu, trochę przegranej i zapomnianej aktorki. Havana wygląda jak starsza siostra Lindsay Lohan i z podobną determinacją stara się wrócić do gry. Za wszelką cenę próbuje zdobyć rolę w remake'u filmu, który lata temu uczynił gwiazdę z jej matki. Ciarki człowieka przechodzą, patrząc na bohaterkę siedzącą w pozycji lotosu i wykrzykującą swoją złość w taki sposób, jakby miała zmieść całe Wzgórza Hollywood z powierzchni ziemi. Gdy kilka minut później, w przypływie radości, tańczy na grobach małych dzieci, zaczynasz się zastanawiać, czy śmiać się, wyjść z kina, czy może obdarzyć film i Havanę małym uwielbieniem. Wybrałem opcję numer 3.

Wokół Havany orbituje cała gama karykaturalnych postaci, które Cronenberg bada w swojej brutalnej satyrze. Mamy doktora Stafforda, swoistego znachora uwielbianego przez celebrytów, kierowcę limuzyny, który chce zostać aktorem, młodego rozwydrzonego gnojka, zarabiającego grube miliony na filmach familijnych (popłuczyny Biebera). Postaci są stereotypowe do bólu, bronią się jednak jedną ważną cechą - autentycznością. To co spaja je ze sobą, a jednocześnie nadaje trochę świeżości, to postać poparzonej Agathy, która po dłuższej nieobecności wraca do miasta i intrygi, którą ze sobą przywozi. 

Po bardzo przeciętnej 'Niebezpiecznej metodzie' i kompletnie nieudanym 'Cosmopolis', widać, że Cronenberg wraca powoli do formy. Znów tworzy film zmuszający wręcz do fizycznych reakcji - w tym wypadku nerwowy śmiech. Jest to jednak ten rodzaj śmiechu, który balansuje na bardzo delikatniej granicy z zażenowaniem i wstydem. Wstydem, za bohaterów, których oglądamy. Moore za rolę Savany odebrała już nagrodę w Cannes, bez dwóch zdań zasługuje też na Oscara, pytanie tylko, czy po seansie filmu członkowie Akademii będą chcieli jego twórcom dawać do ręki ciężkie przedmioty? Jedno jest pewne, Cronenberg zbyt szybko nie pojawi się na branżowym bankiecie bez ochrony...

Mapy Gwiazd (2014) reż. D. Cronenberg

środa, 22 października 2014

Smells Like Teen Spirit

Charaktery w 'Palo Alto' wydają się być oderwane od rzeczywistości. Młodzież trochę znudzona snuje się bez celu, bez motywacji. Nie wiedzą co zrobić z życiem, gubią się na tej podstępnej drodze do dorosłości. Błądzą niczym dzieci we mgle. Smells like teen spirit? Z dorosłymi wcale nie jest lepiej...

Film rozpoczyna się sceną, w której dwóch nawalonych nastolatków rozmawia o tym, 'co by było gdyby...'. Ich dialog jest lekki, zabawny, błahy. Typowy dla chłopców w ich wieku. Dopiero późniejszy rozwój wypadków i przewijający się przez cały film motyw tej swoistej gry w 'What if...', uświadamia nam, że tak naprawdę ta rozmowa to coś w rodzaju ucieczki, wyrwania się chociaż na chwile z tego zawieszonego i zblazowanego świata. Świata w którym poznajemy całe uniwersum interesujących, a jednocześnie okrutnie pogubionych postaci. Jest April, która poprzez obojętność matki i ojczyma, szuka kontaktu z innymi dorosłymi, nawiązując romans z nauczycielem. Jest Pan B., nauczyciel, samotny ojciec małego chłopca, który wewnętrznie sam jest chłopcem i zamiast umawiać się z kobietami w swoim wieku, wyrywa naiwne uczennice. Jest Fred, skrzywdzony w dzieciństwie nastolatek, który dojrzewając nie potrafi poradzić sobie ze swoją seksualnością, na co reaguje agresją. Jest też Emily, piękna dziewczyna, której wydaje się, że akceptację i miłość znajdzie klęcząc przed każdym napotkanym chłopakiem. Mimo, że może nie jest to najwierniejsze przedstawienie nastoletniego świata, to wielu młodych ludzi będzie w stanie utożsamić się z bohaterami, których przedstawia nam Gia Coppola.

Na pierwszy rzut oka reżyserka nie pokazuje tutaj nic odkrywczego. Wszak amerykańskie kino, nie tylko niezależne, uwielbia ten okres w życiu człowieka. Świat 'high schoolów', pierwszych miłości i imprez z czerwonymi kubkami od zawsze fascynował twórców za oceanem, bardziej niż jakichkolwiek innych filmowców. Oczywiście bardzo spłycam, zwłaszcza te współczesne i niezależne 'teen movies', do których zalicza się również 'Palo Alto'. Ważny w tym filmie jest sposób, w jaki Coppola portretuje niewyobrażalny wpływ, jaki ludzie mają na siebie. Subtelnie przeplatając wątki i łącząc swoich bohaterów uświadamia nam ludziom, że niemal zupełnie nie odczuwamy tego jak wielki wpływ mamy na innych, a oni na nas samych. 

'Palo Alto' to mógłby być taki film zachcianka. Ot wnuczka Coppoli robi film z synem Vala Kilmera i siostrzenicą Julii Roberts, pod czujnym producenckim okiem i na podstawie opowiadania Jamesa Franco, którego kolejne pomysły i zawodowe wybory bardziej przypominają fazę po dobrych narkotykach niż standardową karierę w Hollywood. Jednak 'Palo Alto' jest czymś więcej. Jest niczym książka napisana przez autora, który zdecydowanie ma coś do powiedzenia, tylko niekoniecznie jeszcze wie, w jaki sposób to zrobić. Zafascynowana twórczością ciotki Sofii i tym co robi przyszywany wujek Harmony, Gia szuka swojego stylu. Ma dobre oko, instynkt obserwatora i (chyba rodzinną) łatwość i lekkość opowiadania. Technika przyjdzie z czasem, to dopiero początek. Poczekajmy.

Palo Alto (2013) reż. G. Coppola

środa, 8 października 2014

Son Under the Influence

'Jeśli kogoś kochasz, nie znaczy że go ratujesz' - słyszy na początku filmu Die od gburowatej pracownicy społecznej. Wyśmiewa ją w twarz. Jest zdeterminowana, chce udowodnić że da sobie radę. Jest niczym uszyta z szablonu Geny Rowlands, trochę śmieszna, trochę przerażająca. Jej szczera relacja z synem wydaje się być żywcem wyjęta z najlepszych dzieł Cassavetesa. Tylko, że u Dolana to syn jest pod presją.

Bez wątpienia relacje matka-syn są dla młodego reżysera, który sporo w swojej twórczości opiera na własnych doświadczeniach, niezwykle ważne. W 'Mommy' jednak proporcje się odwracają i to matka staje się głównym bohaterem. Jej zmagania z trudem życia po śmierci męża, znalezieniem stałej pracy, opieki nad nadpobudliwym synem, czy wreszcie interesujący związek z zamkniętą w sobie sąsiadką staja się dla Dolana fascynującym materiałem do snucia pięknej i szczerej opowieści. Opowieści absolutnie bezpretensjonalnej, chwilami zabawnej i chwytającej za gardło, ale nie w ckliwy sposób. Widzimy nieradzącego sobie z emocjami syna, który potrafi wyzwać matkę od szmat, a zaraz potem przytulić i zrobić dla niej wszystko. Widzimy matkę, która zbierając zużyte chusteczki prosi syna, by ten pośpieszył się z masturbacją. Ich kłótnie są chwilami zabawne, ale argumenty bardzo brutalne. Ot szczerze pokazana miłość matki i syna. 

Trzecią kluczową postacią jest Kyla - skryta, jąkająca się sąsiadka, która daje sporo nadziei i wiary strudzonej Die. Przyjaźń i miłość łatwo przychodzą do tej trójki, nieco gorzej ze spokojem. Historia jest szorstka, pełna czerwono-krwistej energii, chwilami gorzka. Osładzają ją wspaniałe kreacje aktorskie, zwłaszcza pań, które znamy już z poprzednich filmów reżysera.  

Dolan nie robi niczego na pół gwizdka, a o wartości jego nowego dzieła mówi już wybór kadrowania. Ekran 1:1, piekielnie trudny - kto ma instagram ten wie, że nie lada sztuką jest piękne obrazy w tym formacie uchwycić. Zresztą wiele interpretacji tego wyboru odnosi się do hipsterskich zapędów reżysera i właśnie formatu instagramowego. Może tak być, ale tylko do chwili gdy odkrywamy prawdziwy powód tej decyzji. Magia Xavier! MAGIA!  

Charakterystyczne cechy stylistycznej formy silnej marki, jaką przez te 5 lat wyrobił sobie Xavier Dolan absolutnie nie zniknęły. Znów mamy doskonały soundtrack, kilka pięknych teledyskowych scen, slow motion, ładne kadry jesieni. Pierwszy raz natomiast stały się tłem, otoczką doskonałej narracji, a nie głównym bohaterem Pierwszy raz wszystko jest na swoim miejscu. Pierwszy raz również Dolan rezygnuje z wątków homoseksualnych, genderowych, a jeśli nawet nie rezygnuje, to lokuje je niezwykle subtelnie i delikatnie.

Jest taka rzecz, której podświadomie oczekujemy od kina - że zabierze nas w miejsca trudne, nieznane nam wcześniej z ufnością, że reżyser się nami zaopiekuje. Pięć lat temu Xavier Dolan 'zabił' swoją matkę. Stał się gwiazdą. Nastoletnim fenomenem w świecie filmu. Ciekawym zjawiskiem. Dostał ogromny kredyt zaufania od krytyków i widowni. Zrobił potem kilka filmów, nie powiem udanych, ale wciąż dalekich od debiutu. Dziś przyszła pora spłacić długi i filmem 'Mommy' robi to z nawiązką! Bo dziś Dolan to reżyser, autor, twórca. Dojrzały twórca, któremu możemy w pełni zaufać.

Mommy (2014) reż. X. Dolan

środa, 9 lipca 2014

Hasztag - Potęga

Cześć, mam na imię Michał. Na Facebooku jako Mike, 'czekinuje' się w fancy miejscach. Kolekcjonuję smutną muzykę na YouTube - im mniej komercyjną tym lepiej. W wolnych chwilach, których mam coraz mniej, piszę filmowego Bloga. Czasami Twittuję, jak bardzo zły film widziałem. Robię #samojebki lub jak kto woli #selfie na Instagramie i śledzę milion pięknych blogów na Tumblrze. Dzień zaczynam od owsianki i przejrzenia społecznościowych aplikacji na 'ajfonie'. Tworzę swoją rzeczywistość i 'szeruję' się nią z innymi, nadużywając coraz bardziej zmyślnych i przekombinowanych hasztagów. #Żyję.
Bo hasztag to dziś potęga. Wie o tym również Jon, zapalony muzyk, którego poznajemy, gdy przypadkiem dołącza do ekscentrycznego zespołu jako zastępstwo dla kolejnego klawiszowca. Frontmanem grupy jest Frank - człowiek z wielką, plastikową kulą na głowie, ale o nim za chwilę. Muzyka jest całym życiem Jona. Film otwiera zabawna sekwencja, w której bohater trochę na siłę szuka inspiracji dosłownie wszędzie, tworząc teksty delikatnie mówiąc 'oryginalne'. Niecodzienne podejście do muzyki, zapał i pasja sprawiają, że chłopak szybko znajduje wspólny język z wycofanym i nieco dziwnym Frankiem. Frank w oczach członków zespołu, a także Jona jest geniuszem. Tajemnica którą skrywa wraz z twarzą, dodatkowo nakręca całą sytuację. Nikt nie widział jego schowanej za wielką, plastikową kulą twarzy, w związku z tym wyraża swoje emocje muzyką, ale nie tylko. Podobnie jak Jon, który tworzy zabawne hasztagi na Twitterze, Frank werbalnie wyraża jakie emocje malują cię obecnie na jego facjacie. To właśnie jest trochę takim drugim dnem filmu. Pokazanie jak bardzo zamykamy się przed światem w naszych plastikowych kulach zwanych portalami społecznościowymi i wyrażając nasze emocje hasztagami, trochę izolujemy się od prawdziwego świata. Ten wykreowany jest przecież ciekawszy...
Z drugiej strony film Abrahamsona to przede wszystkim bardzo udana i zabawna satyra na to, jak łatwo dziś zrobić karierę własnie przy pomocy mediów społecznościowych - wystarczy szczypta kontrowersji i garść dobrych hasztagów. Jon, w tajemnicy przed resztą zespołu publikuje na YouTube krótkie filmiki obrazujące proces powstawania płyty zespołu, a że 'Frank' to bardziej miejsce zgrupowania prawdziwych freaków, niż film, toteż nagrania szybko robią furorę w sieci i przysparzają rzesze fanów. Jak wiadomo, każdy sukces musi nieść ze sobą ofiary, a każdy poprawny film posiadać zwroty akcji. Jon, zdobywając zaufanie Franka, szybko buduje swoją pozycję w grupie coraz szerzej ją promując, kosztem niezależności, bezkompromisowości. Czy to się przypadkiem jakoś nie nazywa? Komercja? Hmm...?
W zespole pojawia się coraz więcej konfliktów, głównie pomiędzy Jonem i Clarą, która miała do tej pory największy wpływ na Franka. Ten, niczym wszyscy wielcy artyści, legendy sceny, pozostaje w tym wszystkim gdzieś po środku, zagubiony. Niczym chorągiewka, daje manipulować sobą, ulega wpływom 'doradców', popleczników. To kolejna pułapka sławy i taniej popularności, którą reżyser tak celnie wytyka w filmie. Dużo zasługi w tym świetnie napisanym i genialnie wręcz zagranym postaciom Franka, Jona i Clary. Fassbender, który gra w zasadzie tylko głosem i ekspresją ciała, tworzy jedną z najlepszych kreacji w karierze. Odsłaniając ogromny talent komediowy, wyjątkowo nie pokazuje penisa - dwie nowości w jego karierze. Na uwagę zasługuje również niezwykle dynamiczna i charyzmatyczna rola Maggie Gyllenhaal - najciekawsza od czasu 'Sekretarki'.
Tak bardzo nie chciałem zaczynać żadnego akapitu od tego wyświechtanego frazesu, no ale no, nie da się, a zatem... 'Żyjemy w świecie' zdominowanym przez media społecznościowe, gdzie gwiazdą może zostać każdy, nie ubierając stanika na mecz piłki nożnej, wrzucając do internetu covery piosenek nagrywane komórką, albo wywiady z trzecioligowymi gwiazdami w małej kawalerce. Satyra na takie łatwe kariery to w świecie filmu nic nowego, Abrahamsonowi udało się natomiast coś, co potrafili zrobić nieliczni - rozbawić widzów. 'Frank' jest faktycznie bardzo zabawny i to nie na zasadzie czekania pół filmu na jeden gag, ale ciągłej dobrej zabawy. Zabawy, która gdy się nad nią trochę zastanowić, pozostawia lekki posmak goryczy w ustach. A chyba o to właśnie w udanej satyrze chodzi. Czy wyciągniemy z tego jakąś lekcję? Za chwile skończę ten tekst, udostępnię go na Facebooku, Instagramie itp. Jedno jest pewne, wśród hasztagów znajdzie się jeden - #hipokryta. 

Frank (2014) reż. L. Abrahamson

niedziela, 29 czerwca 2014

Przerwana lekcja muzyki

Oglądasz film. Podoba Ci się mniej lub bardziej. Zachwycasz się pojedynczymi elementami, wyłapujesz jakieś smaczki. Czasami poszczególne elementy coś Ci przypominają, do czegoś prowadzą. Wiesz, że dzwoni, ale do końca nie zdajesz sobie sprawy gdzie. Potem nagle widzisz jeden kadr i bam! Masz to! Takim właśnie filmem jest 'Breathe In' - minimalnie się inspiruje, delikatnie nawiązuje, a jednocześnie opowiada piękną historię. Skąd inspiracja chyba dodawać nie trzeba, kadr obok mówi wszystko.
O ile Vermeer tworząc 'Dziewczynę z perłą', miał do dyspozycji pędzel i farby, Doremus swoje dzieło maluje intensywnymi emocjami, świetnym aktorstwem i przede wszystkim muzyką. Muzyką równie delikatną, co nasączoną, ociekającą wręcz emocjami. Bo muzyka jest istotnym elementem tego obrazu i nie tylko ze względu na to, że jej bohaterowie są z nią ściśle związani, ale wrócimy jeszcze do tego.
Keith (Guy Pearce), podobnie jak Vermeer w domniemanej historii powstania 'Dziewczyny z perłą' w reżyserii Petera Webbera, jest trochę wypalonym, a trochę niespełnionym artystą. Obaj nie dogadują się z żonami, które nie rozumieją ich pasji, ich artystycznych zapędów. W domach obu pojawia się również młoda dziewczyna - natchnienie, inspiracja, ale także bratnia dusza, która potrafi zrozumieć i docenić artyzm. Zarówno między Vermereem i młodą służącą, jak i Keithem i uczennicą (Felicity Jones), która przyjeżdża do jego domu na wymianę z Wielkiej Brytanii, rodzi się z czasem milcząca więź i fascynacja - tak pięknie podkreślana muzyką. Jej autor, Dustin O'Halloran odwalił kawał dobrej roboty, wypełniając najlepiej jak się dało przeznaczenie muzyki filmowej. Tworząc dźwięki inspirowane muzyką klasyczną odpowiednio podkreślił subtelne i wysmakowane kadry i dopowiedział to, czego nie dopowiedziały emocje aktorów. Wszystko to zamknęło się w piękną, estetyczną całość, dając maksymalna radość odbioru.
'Breathe In' to kolejny udany film autora 'Like Crazy', który może faktycznie nie powala fabularnie - ciężko szukać oryginalności w historii tkwiącego w rutynowym związku mężczyzny, którego żona nie rozumie i który spotyka na swej drodze młodą piękną dziewczynę. Ważniejsza w tym wypadku forma, w jaką zostało to ujęte i nam pokazane. Nie zawsze najważniejsza jest bowiem oryginalność, wszak jak wiadomo - wszystko zostało już opowiedziane, pozostał tylko postmodernizm. Trzeba tylko odpowiednio to ograć - w przypadku 'Breathe In' zagrać, odegrać i nagrać.

Breathe In (2013) reż. D. Doremus

czwartek, 15 maja 2014

Fantazje młodego Xaviera

Xavier przeżywał już trudy wchodzenia w dorosłość młodego geja, rywalizował z przyjaciółką o faceta, dotykał kwestii genderowych zmieniając płeć, a teraz spełnia swoje gejowskie fantazje. Fantazję młodego mieszczucha wchodzącego w pełną napięcia seksualnego grę z samczym, brutalnym i przystojnym farmerem z prowincji. Ekran drży, iskry lecą, nie obędzie się bez siniaków. Ktoś tu lubi zabawić się na ostro...
Xavier pierwszy raz w swojej krótkiej, acz pięknej karierze robi thriller i od razu porywa się na najwyższy level - Hitchcock. Ambicja? Brawura? A może zwykła głupota? Nie, nie, to po prostu zdrowa pewność siebie i swoich umiejętności do naturalnego wyczucia opowiadanej historii. Dar, którym ten zdolny gówniarz szpanuje od zawsze. Na początku faktycznie wydaje się, że określenie thriller, nawet psychologiczny, jest sporym nadużyciem w stosunku do 'Toma'. Jednak z każdą minuta, gdy napięcie rośnie, a my wchodzimy coraz bardziej emocjonalnie w opowiadaną historię, przyznajemy Xavierowi racje. 'Tom', może nie zaczyna się od trzęsienia ziemi, ale i tak porównania do mistrza nie są absolutnie pozbawione sensu. 
W jednym z wywiadów Dolan powiedział, że kręci filmy po to, żeby grać. Paradoksalnie, to jego aktorstwo w filmie wypada najsłabiej. O ile reżyser z niego naprawdę niezły, o tyle aktor marniutki. Chwilami ciężko uwierzyć w przekazywane emocje okraszone minami i foszkami na poziomie 'coś tu śmierdzi'. Nadrabia za to pozostała część obsady, zwłaszcza Lise Roy w roli Agathe.
Xavier faktycznie dorasta. Mało już Dolana w tym Dolanie, ale mało nie znaczy wcale. Pod burzą blond loków stara się ukryć narcystyczne oblicze, przekonać nas, że nie robi już filmów o sobie. O sobie nie, tym razem o swoich fantazjach. Hitchcockowskie napięcie w połączeniu z tą seksualną fantazją dało efekt niezwykły, trochę nowocześniejszy od tego, do czego przyzwyczaił nas mistrz suspensu. Podczas seansu czujemy nieustanną niepewność, a Xavier ciągle ją podsyca, to dziwnymi wyborami bohatera, a kiedy indziej zaskakującym zachowaniem 'farmera'. Dolan igra sobie z pretensjonalnością, kilka razy przegrywa, ale to mały margines. 

Tom (2013) reż. X. Dolan

niedziela, 11 maja 2014

Idy Majowe

'Ida' to odrobinę zignorowany przeze mnie film ubiegłego roku, który w ramach nadrabiania zaległości postanowiłem obejrzeć podczas Off Plus Camery. Dziś biję się w pierś, bo to kawał cholernie dobrego kina. Podczas Q&A z reżyserem, Pawlikowski mówił sporo o inspiracji Bergmanem, Czeską Nową Falą itp. Bergman, Bergmanem, Nowa Fala, Nową Falą, Panie Pawle, ale mnie podczas seansu 'Idy' przychodził ciągle na myśl jeden konkretny tytuł, z powyższymi nie mający zupełnie nic wspólnego. Jaki? 'Thelma i Lousie' Ridleya Scotta. 
'Ida' również przez większość historii jest filmem drogi. Mamy dwie kobiece bohaterki - żywiołową i ekscentryczną, zwłaszcza jak na tamte czasy Wandę (Kulesza) i jej siostrzenicę Idę (Trzebuchowska), zakonnicę tuż przed ślubami. Starego Cadillaca zastąpiła stara Warszawa, a przystojnego kowboya-autostopowicza w kapeluszu, równie dobrze wyglądający muzyk jazzowy z saksofonem (Ogrodnik), zabrany przez bohaterki z wiejskiego przystanku autobusowego. Wiadomo, podobieństwa widoczne są tylko w warstwie konstrukcyjnej filmu - tematycznie to zupełnie inne historie. Jednak Pawlikowskiemu udało się to, na co polscy filmowcy wpadają rzadko. Opowiedział ważną, dramatyczną i trudną historię, przełamując ją sporą dawką humoru. Inteligentnego humoru, opierającego się głównie na kontraście bohaterek - z jednej strony twarda, bezkompromisowa Wanda, która nie stroni od facetów, alkoholu i dobrej zabawy, a z drugiej Ida - skromna siostra zakonna, ułożona i spokojna. Zaskoczyło i zagrało to genialnie, sprawiając, że ważne tematy docierają do widza i absolutnie nie nudzą. Wielka sztuka. 
Oczywiście to nie tylko zasługa Pawlikowskiego. Co prawda to on dał aktorom ten świetny materiał, ale to co zrobiły z nim Kulesza i Trzebuchowska jest zwyczajnie piękne. Zwłaszcza starsza koleżanka pokazuje, jak bardzo doskonały talent aktorski mógłby się zmarnować w gównianych serialach, gdyby parę lat temu Smarzowski nie dał jej szansy ('Róża'). Panie doskonale uzupełnia taki trochę buntownik z epoki, niczym nie odstający od Deana czy Cybulskiego Dawid Ogrodnik i bardzo niewielka, ale jak zawsze piękna rola Joanny Kulig.
Wizualnie i estetycznie 'Ida' to dzieło sztuki. Nietypowe, pokazujące sporo 'nieba nad głowami', czarno-białe kadry, przepiękna scenografia, dużo kontrastu czerni i bieli - jak u bohaterek. Do tego muzyka i soundtrack przepięknie odśpiewany przez Kulig, sprawiają, że 'Idę' pochłania się wszystkimi zmysłami. 
Co może być porywającego w czarno-białym filmie opowiadającym o zakonnicy i jej ciotce, którego akcja dzieje się w Polsce w latach 60-tych? Paweł Pawlikowski, jego operator i aktorzy pokazali, że absolutnie wszystko. 'Ida' to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat i deszcz nagród, które zbiera na świecie, w tym ostatnia, nagroda główna na Off Plus Camera, jest zupełnie uzasadniony. Podsumowując krótko, to piękny film jest. Więcej takich proszę.

Ida (2013) reż. P. Pawlikowski

środa, 7 maja 2014

'Wszyscy jesteśmy Kubrickami'



'Wszyscy jesteśmy Kubrickami' - tymi słowami kurator, dr hab. Rafał Syska zainaugurował w niedzielę w Muzeum Narodowym w Krakowie wystawę poświęconą jednemu z najwybitniejszych reżyserów w historii - Stanleyowi Kubrickowi! Poniżej kilka fotek, które w żaden sposób nie oddają tego, co można zobaczyć na żywo!  Polecam, pozdrawiam - wrócę tam wiele razy!



 













                                                              























Stanley Kubrick














piątek, 4 kwietnia 2014

Za dużo filmów się naoglądałeś, Krzysiek!

Skonieczny w 'Hardkor Disko' trochę bawi się w reżysera. Jest młody, dopiero zaczyna, trudno się dziwić, że podpatruje innych. W każdej sekwencji, pojedynczej scenie widać inspirację jakimś mistrzem. Czy to źle? Niekoniecznie, bo wzorce ma naprawdę świetne. Jak zwykle w takim przypadku rodzi się jednak pytanie, z którym borykam się już od paru dobrych lat: Gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna zwykłe zrzynanie? Gdzie przebiega ta cienka granica? No i przede wszystkim czy Skonieczny ją przekroczył? Zastanówmy się przez chwilę.
Już protagonista jest istną kalką bohaterów granych przez Ryana Goslinga w filmach Refna. Twardy, męski, milczący mściciel. Bez historii, bez przeszłości. Pojawia się tu i teraz w zasadzie znikąd. Szuka zemsty. Konotacje z 'Drive' i 'Only God Forgives' nasuwają się więc same. Marcin (rewelacyjny i przykuwający uwagę Marcin Kowalczyk) ma swój określony cel, zrobi wszystko żeby dopiąć swego, czego scenarzyści specjalnie mu nie utrudniają. Nie o to chodzi. Wkracza z butami w życie wyluzowanej, nowoczesnej fancy rodzinki z dużego miasta. Ona pracuje w teatrze, on jest architektem, w liberalnym duchu wychowują dorastającą córkę. Świetnie tu wypada lekka i bardzo prawdziwa scena śniadania, gdzie matka pilnikuje sobie paznokcie u stóp przy stole, a ojciec biadoli na swoją pracę. Gładko przechodzimy do kolejnej inspiracji - 'Funny Games' Hanekego. Oczywiście mniej brutalnie i dosłownie, oraz z zupełnie innych powódek, jednak śmiało można połączyć te wątki. Czego chce od nich Marcin? Domyślić można się bardzo szybko. Trochę za szybko i budowanie otoczki, jakoby ilu widzów, tyle interpretacji filmu niewiele zmienia.
'Hardkor Disko' wygrywa  stroną estetyczną. Statyczne, trochę przydługawe sceny sprytnie przeplatane są tymi dynamicznymi, z doskonale dobraną ścieżką dźwiękową i pięknymi ujęciami. Stare przeboje Bajmu czy Anny German świetnie współgrają ze współczesną muzyką. To naprawdę działa, tworząc spójna i ciekawą całość. Niektórych scen nie powstydziłby się sam Dolan, a sekwencja z domówki jest niczym wyjęta z 'Wyśnionych miłości'. Kolejna inspiracja?
Nawiązań w 'Hardkor Disko' nie brakuje (mógłbym długo wymieniać nazwiska takie jak Jarmusch, czy Kieślowski) i faktycznie bliżej im do inspiracji niż odgapiania. Jednak pozbieranie najciekawszych rzeczy, nawet od najlepszych nie czyni z reżysera artysty i indywidualnej postaci, a co najwyżej zajawionego kinem pasjonata ze świetnym gustem, którym Skonieczny zdecydowanie jest. To co odróżnia go od tych, z których czerpał, to fakt, że mają oni swój indywidualny styl. Czy ma go również twórca 'Hardkor Disko', pokażą jego kolejne filmy, które z pewnością zrobi. I niech robi, bo widać że ma potencjał i z chęcią zobaczę w jakim kierunku się to rozwinie. Co do samego filmu, to przed seansem obawiałem się, że śladem starszych i bardziej doświadczonych kolegów tworzących w Polsce filmy o młodych ludziach, również Skonieczny zrobi film o niczym z rozmywającą się w połowie intrygą ('Nieulotne' Borcucha) lub film szokujący na siłę dla samego faktu szokowania ('Bejbi Blues' Rosłaniec). Na szczęście tak się nie stało. 'Hardkor Disko' to ciekawy portret współczesnych młodych ludzi z kilkoma mocniejszymi akcentami, który mimo niedociągnięć warto zobaczyć.

Hardkor Disko (2014) reż. K. Skonieczny


niedziela, 30 marca 2014

Karmelove

'Karmel' porównywać można do wielu filmów. Od szerokiej twórczości Almodovara, przez klasyki takie jak 'Stalowe magnolie' po libański odpowiednik 'Seksu w wielkim mieście'. Czy Nadine Labaki czerpie inspiracje z powyższych przykładów? Garściami! Czy tworzy film przegadany? Odrobinę. Czy jej postaci są niczym z opery mydlanej? Chwilami. Czy wreszcie portrety kobiet, które tworzy w filmie są schematyczne, banalne. Tak, ale... No właśnie, pod tym jednym 'ale' kryje się pięć kobiet i faktycznie wszystkie je już gdzieś widzieliśmy. Bo mamy tu dziewczynę zakochaną w żonatym facecie. Jest starsza kobieta, która zmuszona opiekować się chorą siostrą nie zaznała nigdy prawdziwej miłości. Także wątek trzeciorzędnej aktorki, która nie potrafi pogodzić się z upływającym czasem, na casting naciąga skórę twarzy przy pomocy taśmy klejącej, czy też udaje miesiączkę przed koleżankami - jakbyśmy gdzieś już widzieli. Labaki wygrywa jednak szczegółami. Właśnie takie małe detale czynią 'Karmel' filmem wyjątkowym i niezwykle czarującym. Zbierając te kobiety razem, tworzy uniwersalną historię o pięknie i codziennych bitwach, z którymi się mierzą. Żywe i skomplikowane spojrzenie na życie pięciu kobiet w Bejrucie, których losy krzyżują się z atrakcyjną płynnością. Wiele współczesnych filmów koncentruje się na kobiecej solidarności - post-feminizm to wręcz obowiązek! Niewiele jednak potrafi zrobić to tak przekonująco i w takim pięknym stylu jak 'Karmel'. Film idealny na niedzielne popołudnie.

Karmel (2007) reż. N. Labaki

piątek, 14 marca 2014

Nostalgia wampira

Pamiętam, gdy pracowałem jeszcze w kinie, a na ekranach zagościł 'Cosmopolis' Cronenberga, tłumy rozradowanych i podnieconych nastolatek entuzjastycznie kroczyły nie na film, a 'na nowego Pattinsona'. Jakże wdzięcznie patrzyło się na te same wkurzone, tupiące nóżką nastolatki, wychodzące w środku seansu i wykrzykujące: 'Co to ma być?! Co za głupi film!'. Zastanawiam się czy z nowym filmem Jarmuscha jest podobnie. Wampirze historie bowiem, za sprawą wiemy czego, na długie lata zatonęły w bagnach młodzieżowej popkultury i z etykietką dennych romansideł trafiły do jednego kosza wyprzedażowego w Biedronce, z Hanną Monataną i innymi 'bohaterami' naszych czasów. Śmiałkiem, który odważył się podać krwiopijcom pomocną dłoń i przywrócić ich do świata dorosłych jest Jim Jarmusch. Ten indie-dziwak wyssał ze swojej historii cały kicz i banał  tego typu opowieści, pozostawiając jedynie blade twarze, słodką melancholię i nostalgię za starymi, dobrymi czasami. No i soundtrack. Genialny soundtrack!
Jarmusch nie toczy wojen, nie 'jara się' wampirzymi mocami. Skupia się na długowiecznym romansie dwójki wampirów, odzierając go zupełnie ze zbędnego sentymentalizmu. Adam i Eve, Biblijne skojarzenia jak najbardziej na miejscu, podobnie jak pierwsi ludzie na ziemi, żyją w cieniu - ciąży nad nimi swoiste piętno. Karę za ciekawość i nieposłuszeństwo Biblijnej pary, Jarmusch zamienił na konsekwencję wyboru nieśmiertelności, długowieczności. To co miało być przywilejem, okazało się przekleństwem. Szczególnie odczuwa to Adam. Widać, że męczy go świat, męczy go życie, otaczający ludzie, których nazywa zombie. Przy życiu trzyma go tylko muzyka i to, jak bardzo skrzywdziłby Eve swoim odejściem. Bohaterowie z rozrzewnieniem wspominają dawne czasy. Przez dekady obserwowali zmieniający się świat i jego degenerację, dążenie do samozagłady. Zresztą już miejsce zamieszkania Adama - mroczne dzielnice Detroit, wyglądające niczym opuszczone, post-apokaliptyczne miasto, odpowiednio potęguję efekt. 
Jednak 'Only Lovers Left Alive' nie jest filmem pesymistycznym. Nie brakuje w nim inteligentnego, zakamuflowanego humoru i smaczków, takich jak chociażby postać wykreowana przez Johna Hurta, inspirowana Ghost Writerem Szekspira, który jeśli wierzyć plotkom i Jarmuschowi, napisał za niego wszystkie dzieła. Naprawdę mocnym atutem filmu, poza wspaniałą ścieżką dźwiękową jest aktorstwo. Tilda Swinton i Tom Hiddleston stworzyli świeże, pomimo, że żyjące od wieków i pełnokrwiste, mimo że blade postaci współczesnych, zagubionych wampirów, ale przede wszystkim kochanków!
'Only Lovers Left Alive' nie jest typowym filmem o wampirach. Zresztą nikt, kto zna twórczość Jarmuscha chyba się tego nie spodziewał. To film o wampirach, w którym krew działa na nich niczym narkotyk, jest uzależnieniem i który twierdzi, że wysysanie jej z ludzi 'is soo XV Century'. Znajdą się z pewnością żartownisie, którzy powiedzą, że jest inaczej. Są to ludzie, na widok których wampiry z tego filmu głęboko westchną, przewrócą oczami, odpalą na gramofonie piękną płytę i popijając zero rh minus burkną pod nosem: 'Hate Zombies!'

Only Lovers Left Alive (2013) reż. J. Jarmusch

środa, 12 lutego 2014

#problemypierwszegoświata


Założę się o grube miliony, że znasz Rachel, a przynajmniej kogoś takiego jak ona. W domu młodą żonę starającą się pogodzić wszystkie obowiązki. W szkole przykładną matkę angażującą się w liczne akcje charytatywne i zajęcia syna. W wolnym czasie aspirującą blogerkę/pisarkę trochę bez pomysłu na życie. A gdy nikt nie patrzy, lubiącą wymknąć się na papierosa i poplotkować o seksie z przyjaciółkami trzydziestolatkę, która z pewnością rozszerzone wydanie DVD 'Nimfomanki' nabędzie jako pierwsza - przez internet rzecz jasna.
Lena Dunham niewątpliwie zrewolucjonizowała sposób przedstawiania siebie, filmowego 'ja'. Pokazywania kobiety z jej własnego punktu widzenia, poprzez robienie ze słabości i niedoskonałości, czy to ciała, czy charakteru, mocnych stron i lokowanie ich w humorystycznych, a raczej tragikomicznych akcentach. Ta rewolucja polega przede wszystkim na totalnej szczerości i autentyczności. Zredefiniowała sposób opowiadania i widać, że znajduje coraz szersze grono naśladowców, zwłaszcza w tej sferze niezależnej, indie. Sporo tej inspiracji widać również w 'Afternoon Delight'. Bo Rachel to taka 10 lat starsza Hanna. Ma męża którego kocha, ale nie uprawia z nim seksu od miesięcy. Dziecko, z którym nie potrafi się bawić. Chodzi do terapeutki, którą zamiast pomóc, ciągle 'dzieli się' z nią własnymi doświadczeniami z lesbijskiego związku (przezabawna Jane Lynch). Ot takie małe dramaty współczesnej, znudzonej kobiety. Sytuacja zmienia się, gdy Rachel w klubie dla dorosłych poznaje McKeenę - striptizerkę, która określa się jako 'Sex worker'. Nowa znajoma wprowadza sporo świeżości w schematyczne życie bogatej i trochę zblazowanej pani domu. Pod pretekstem pomocy dziewczynie, Rachel podświadomie widzi szansę na pomoc sobie i naprawę swojej relacji z mężem. Odważne podejście McKeena do seksu fascynuje starszą koleżankę, trochę ją otwiera, ale także w jakimś stopniu nakręca, ekscytuje, podnieca. Żeby nie powiedzieć, że jej imponuje.
'Afternoon Delight' to debiut fabularny Jill Soloway, znanej i cenionej reżyserki serialowej i to widać w filmie już chociażby po aktorach, którzy dosłownie wyjęci są z mniej lub bardziej popularnych produkcji telewizyjnych. Debiut to jednak udany. Jasne, film ma lepsze i gorsze momenty, poczucie humoru chwilami na poziomie żartów z Facebooka i Twittera, etc. Mocną jego stroną są jednak właśnie aktorzy. Słodka Juno Temple i rzadko widywana na pierwszym planie, bardzo utalentowana Katherine Hahn dają piękny popis niezwykle szczerej gry. Sam film to spojrzenie przez bardzo dokładną lupę na typową matkę z amerykańskich przedmieści. Idealny na leniwe popołudnie i zdecydowanie nie tylko dla zdesperowanych gospodyń domowych, wszak zachwycił się nim sam mistrz Tarantino...

Afternoon Delight (2013) reż. J. Soloway

sobota, 8 lutego 2014

Sacrum Profanum

Za oknem wciąż zimowo, szaro, mróz. Do wiosny czas długi niczym ujęcia w filmie Belli Tarra. W tych niesprzyjających warunkach Paolo Sorrentino ma dla nas niepowtarzalną ofertę. Podróż do Rzymu - wiecznego miasta. Nie pokaże nam jednak Romy z folderów turystycznych dla leniwych i mało wymagających turystów kina. Jego Rzym tętni życiem, porusza się w rytm remixu 'There must be an angel', buja wraz z biodrami kształtnych włoszek i niczym nasz przewodnik - Jep - zasypia gdy wszyscy inni wstają. To Rzym, któremu bliżej do Las Vegas niż do klasycznej i historycznej metropolii. Rzym Berlusconiego, sztuczny, wygładzony liftingami i naszpikowany botoksem niczym twarz niektórych jego mieszkanek. Miasto grzechu, zepsucia i pretensjonalnych artystów. Kto chętny na wycieczkę? Miejsca starczy dla wszystkich, oferta ważna do wyczerpania... sił!
Naszego przewodnika po tym szalonym świecie spotykamy w dniu jego 65-tych urodzin, gdy wydaje huczne rooftop party. Już wtedy można przeżyć pierwsze małe zauroczenie tym filmem. Kamera pięknie płynąca po kolejnych ujęciach relacjonuje pełne splendoru przyjęcie, przedstawiając nam całą galerię nietuzinkowych gości, a wśród nich tego jedynego.  Jep jest dziennikarzem, trochę takim celebrytą. Wiele lat temu napisał bestsellerową nowelę, na popularności której 'jedzie' do dziś. Życie spędza na przyjemnościach, w galeriach sztuki, na imprezach. Nie tyle wydaje się się być członkiem tej socjety, co wręcz ich królem. Cierpi na brak weny i samodyscypliny, żeby znów coś napisać. Jep ma kryzys, mówią o nim inni. Nie tylko z powodu wieku, ale przede wszystkim z powodu niedotrzymanych obietnic, tych literackich, ale nie tylko. 
Za każdym wielkim cynikiem kryje się rozczarowany idealista. Jep w istocie jest cyniczny, wyrachowany. Plotkarskie i trochę puste środowisko go tego nauczyło, on się przystosował. Przepiękna scena pogrzebu (muzyka i zdjęcia!), w której opowiada o swoim przemyślanym dokumentnie zachowaniu i precyzyjnie wyreżyserowanym żalu i współczuciu jest tego idealnym przykładem. Jego oczami patrzymy również z niepokojem na pretensjonalną pustkę w środowisku artystycznym. Performance kobiety rozbijającej głowę o mur w imię wyrzeknięcia się miłości, czy mała dziewczynka, która zamiast bawić się z rówieśnikami, zmuszana przez rodziców do tworzenia dzieł sztuki, wściekła rozlewa farbę na płótnie tworząc piękne obrazy. Sztuka wyższa, czy plastikowa awangarda?
'Być w Rzymie i papieża nie widzieć?' Sorrentino nie zapomniał również w swojej satyrze wymierzyć małe pstryczka w nieodłączny element wiecznego miasta - sferę sacrum. Co rusz wpadamy na księży, kardynałów, zakonnice (na jedną nawet w miejscu, w którym nigdy byśmy się nie spodziewali). Wspaniały jest również wątek Santy, ponad stuletniej zakonnicy, objętej kultem. utożsamianej z mędrcem, wyrocznią, przewodniczką duchową, sprowadzoną do poziomu gotowego produktu, atrakcji, zjawiska idealnego do zrobienia sobie z nim fotki z tzw. rąsi. 
'Wielkie piękno' ogląda się niczym wspaniałe klasyki włoskiego kina. Jest trochę jakby zrobiony przez Felliniego, a w ostatniej fazie tworzenia, pokolorowany przez Baza Luhrmana. Sorrentino to jednak spryciarz - zaczerpnął co najlepsze od włoskiego mistrza i perfekcyjnie uniknął błędów Luhrmana. po prostu zachowując umiar. Nie da się również nie zauważyć, że film jest typowo męskim spojrzeniem - wyreżyserowany i napisany przez faceta, z punktu widzenia faceta również opowiadany. Gdy przyjaciółka Jepa oskarża go o mizoginizm, on odbija piłeczkę twierdząc, że nie jest mizoginem - jest mizantropem. 
'Wielkie piękno' to nie jest film, to doświadczenie. Nigdy wcześniej cynizm i rozczarowanie nie były tak bardzo odurzające. To film o życiu i śmierci, ale przede wszystkim o szukaniu rzeczy, które nadają temu wszystkiemu jakikolwiek sens. Oglądając go, nieraz pomyślisz, że trochę nudzi, że jest przydługawy, jednak po wyjściu z kina, z każdą kolejną godziną, która minie od seansu, Twoja miłość do tego filmu będzie rosła, i rosła, aż zaczniesz wstydzić się, że w ogóle mogłeś coś takiego pomyśleć. 



Wielkie piękno (2013) reż. P. Sorrentino

niedziela, 26 stycznia 2014

From Spike With Love?

Kilka lat temu Sofia Coppola nakręciła niezwykle smutny i przejmujący film o samotności, braku porozumienia i izolacji. Pomimo wielu kolejnych filmów, to właśnie 'Między słowami' pozostaje tym najbardziej osobistym i najtrafniej portretującym wyobcowanie i zagubienie jednostki we współczesnym świecie. W późniejszych wywiadach Coppola nie ukrywała, że wiele doświadczeń oparła na swoim życiu, a tworząc postać męża głównej bohaterki inspirowała się swoim byłym mężem, z którym rozstała się w roku premiery filmu. Był to swoisty list, który do niego napisała i na który dziś, po dziesięciu latach, dostaje odpowiedz. Pod owym listem podpis swój składa Spike Jonze, intrygująco tytułując go 'Her'.
W 'Her' analogii do filmu Coppoli jest wiele i są one widoczne gołym okiem. Już samo obsadzenie w roli Samanthy, głosu Systemu Operacyjnego, w którym zakochuje się bohater, Scarlett Johansson jest wymowne - aktorka grała również główną rolę w 'Miedzy słowami'. Ponadto cały ten klaustrofobiczny klimat, surowe i puste wnętrza, wielkomiejskie, bezduszne obrazy za wielkimi oknami przez które z nostalgią patrzą bohaterowie obu filmów, niewątpliwie są wspólnym ich mianownikiem. Przywołują skojarzenia z ogromnymi akwariami, za którymi dzieje się prawdziwe życie, ale tylko z pozoru. Bo świat tam jest również zabiegany, ludzie nie mają czasu ani chyba ochoty na kontakt fizyczny z drugim człowiekiem, nie chce im się nawet napisać samodzielnie listu czy kartki urodzinowej. W 'Her' robią to za nich maszyny i obsługujący je ludzie. Neonową stylistykę Tokio zastąpiła zamglona amerykańska metropolia przyszłości - równie chłodna i obojętna. Można by oczywiście powiedzieć, że Spike po prostu inspirował się filmem byłej żony, wszak to bardzo dobre dzieło, gdyby nie postać Catherine.
Catherine to była żona Theodore'a, którego poznajemy, gdy próbuje odbudować swoje życie po rozstaniu. Wcielająca się w tę postać Rooney Mara, niezwykle naturalna, całkowicie saute, do złudzenia przypomina Coppolę. I wydaje się, że ten z pozoru poboczny wątek filmu - na pierwszym planie jest relacja Theo i Samanthy - jest tak naprawdę sednem całej historii. Utrzymane w melancholijnym tonie liczne retrospekcje szczęśliwych chwil z Catherine ciągle przewijają się w głowie bohatera jako wyraz tęsknoty za tym co było. Wydaje się, jakby Spike chciał tym filmem powiedzieć, że dorósł, zmienił się, wiele rzeczy zrobiłby inaczej i nie popełniłby tych samych błędów. Jakby Coppola zadała dziesięć lat temu pytanie co poszło nie tak i dlaczego, a Spike filmem 'Her' jej na nie odpowiedział. Finalny monolog Theodore'a, list który 'pisze' do Catherine, to tak naprawdę list Spike'a do Sofii. List dojrzalszego i znacznie mądrzejszego mężczyzny, który zrozumiał bardzo wiele.
Podobnie jak w przypadku Theodore'a, który pisze listy w imieniu innych, pracą Spike'a jest przywoływanie własnych doświadczeń, ubieranie ich w uczucia i emocje obcych ludzi i finalnie przekazywanie nam w formie filmu. W każdej niemal scenie 'Her' widać, że tym razem tych osobistych przeżyć i emocji było znacznie więcej. Mimo, że porusza w nim kwestie przyszłości, miłości do systemów operacyjnych, zdaje się nie zwracać na to zupełnie uwagi. Traktuje związek Samanthy i Theodora jako coś najnormalniejszego na świecie. Świetne aktorstwo wąsatego Phoenixa w połączeniu z cudownym, przyprawiającym o dreszcze głosem Johansson sprawia, że wierzymy im bezgranicznie. Sposób w jaki aktorka wymawia imię bohatera sprawia, że chce się prosto z kina pobiec do odpowiedniego urzędu i zmienić imię na Theodore! Na uwagę zasługuje również wspaniała ścieżka dźwiękowa autorstwa Arcade Fire i wykonanie w filmie przez Johansson nominowanej do Oscara piosenki 'Moon song' - jednej z piękniejszych miłosnych ballad filmowych ostatnich lat!
Być może wszystko to, co powyżej przeczytaliście jest sporą nadinterpretacją. Nie zmienia to jednak faktu, że Spike zrobił naprawdę piękny, chwilami zabawny ale także dołujący i smutny film. Film, który swoim spokojem i melancholią krzyczy nam prosto w twarz jedną niezwykle istotną rzecz: nie ważne jak, nie ważne z kim, nie ważne gdzie - ważne żeby być zwyczajnie, po ludzku szczęśliwym. Natomiast takie domniemania, dywagacje nad tym, czy faktycznie jest to odpowiedz na film byłej żony, nam postronnym widzom dodają tylko ekscytacji podczas seansu. Warto bowiem przed obejrzeniem 'Her' przypomnieć sobie 'Miedzy słowami' i zobaczyć wspaniały i dojrzały dialog byłych kochanków w pełni.

Her (2013) reż. S. Jonze

środa, 22 stycznia 2014

Ludzie z blizną

Jest w tym filmie taka scena, gdzie jego główna bohaterka Grace, musi wraz z dwoma kolegami uspokoić rozwścieczoną podopieczną ośrodka, w którym pracują. Ojciec rozchwianej emocjonalnie nastolatki wystawił ją w jej urodziny i ta wpadła w furię. Podczas szamotaniny, na twarzy Grace ląduje muffinka, którą wcześniej podarowała nastolatce z okazji jej święta. Gdy po chwili udaje się uspokoić dziewczynę, jeden z współtowarzyszy Grace (prywatnie jej chłopak) pyta ją, jakby nigdy nic, jak jej smakowało ciastko. Grace patrzy na niego zmęczona. Delikatnie się uśmiecha. Dzieje się magia. Z jej twarzy znika całe napięcie, uchodzą z nich wszystkich negatywne emocje, rozładowują się.
Sceny jak ta, oprócz gęsiej skórki na plecach, sprawiają że film nabiera w naszych oczach szacunku i autentyczności. Delikatnie balansując na granicy emocjonalnego tornado i małych niedopowiedzeń, młody reżyser przedstawia nam kilka trudnych historii, dziejących się w obrębie tytułowego Short Term 12 - ośrodka dla młodzieży z problemami, po przejściach. Zastajemy ich, gdy do zespołu opiekunów dołącza nowa osoba. Grace wprowadzając 'nowego' udziela mu rad jak postępować z wychowankami. Mówi, że nie jest ani ich rodzicem, ani terapeutą. Jego zadaniem jest stworzenie im przyjaznego środowiska. Łatwo powiedzieć - trudniej zrobić. Młoda opiekunka bardzo szybko przekonuje się na własnej skórze, że niełatwo zachować dystans, zwłaszcza gdy w grę wchodzą tak silne emocje. Sama w życiu przeszła wiele, dlatego tak dobrze rozumie i dogaduje się z tymi dzieciakami, co widać w każdej scenie. Film jest prowadzony naprawdę dobrą ręką. Cretton, za każdym razem gdy historia ma szanse chociażby otrzeć się o banał, zrywa ją w zupełnie innym kierunku - zaskakuje. Piękna scena, gdy Jaden opowiada historię o rekinie i ośmiornicy jest najlepszym przykładem tego, z jaką łatwością i wyczuciem reżyser utrzymuje film pomiędzy powściągliwością i surowymi uczuciami. 
'Short Term 12' to film o bliznach. Bliznach niekiedy fizycznych, innym razem emocjonalnych ale zawsze dotykanych z czułością i zrozumieniem, że to głębokie rany. To film o bólu i gojeniu, izolacji i strachu, potrzebie i wściekłości. Sundance w absolutnie najlepszym wydaniu, z ciekawymi kadrami, mądrym scenariuszem i wspaniałą kreacją młodej Brie Larson, która od niedzieli ma nowego, wielkiego fana.

Short Term 12 (2013) reż. D. Cretton

sobota, 18 stycznia 2014

Gra wstępna

Lars, niczym rasowy donżuan, robi wszystko żeby zaciągnąć nas do łóżka. Obiecuje złote góry, szokujące przeżycia, rzeczy których nigdy wcześniej nie widzieliśmy i nie doświadczyliśmy w kinie. Jest pewny siebie, zna swoją wartość. Ma nad nami przewagę. Szybko ulegamy jego namowom, mimo że doskonale wiemy, że chodzi mu tylko o jedno. Na randce faktycznie zaskakuje, ale nie tym, czym obiecywał. Wszystkie bariery przełamał już wcześniej, szokować również nie za bardzo ma już czym. Zaskakuje więc poczuciem humoru, błyszczy inteligencją, pięknie opowiada. Uwodzi nas szybko. Zabiera do siebie. W mgnieniu oka zdejmuje z nas cały wstyd i jak na doświadczonego kochanka przystało, rozpoczyna długą i soczystą grę wstępną.
W dusznym studyjnym kinie, pełni ekscytacji i napięcia pocimy się, a Lars coraz ostrzejszymi scenami sprawia, że stajemy się wręcz mokrzy. Pieści nas namiętnie, doskonale wie co zrobić, żeby było nam dobrze.  Zgrabne ręce utalentowanego artysty bez trudu przyprawiają nas o gęsią skórkę. Pięknymi ujęciami łechce nasze zmysły estetyczne. Muzyką delikatnie skubie czubki naszych uszu, żeby po chwili ostentacyjnie włożyć do nich jęzor w postaci piosenki Rammstein na początku i końcu filmu. Penetruje naszą psychikę coraz większymi kontrastami, sprzecznościami, niewiarygodnymi historiami. Nie sili się na przekonywanie nas o ich autentyczności. Ustami tytułowej bohaterki Joe, posuwa się po kolejnych aktach tej seksualnej wyprawy. Opowiada.
Już pierwsze słowa opowieści Joe nakreślają jej tempo i nadają charakter postaci. 'Swoją "cipę" odkryłam w wieku dwóch lat' - zaczyna. Śmiejemy się nerwowo i wiemy, że to nie będzie grzeczna bajeczka. Bez eufemizmów, marnowania czasu - to zawsze jest jej "cipa" i nic delikatniejszego. Dla nastoletniej Joe seks jest grą, rodzajem buntu przeciw miłości, zabawą. Dla nieco starszej uzależnieniem, reakcją na stres. Lars wprowadza do filmu Seligmana, starszego mężczyznę, któremu  nimfomanka streszcza swoją fascynującą historię, jako swoisty katalizator, zmiękczacz. Szuka on w kolejnych wybrykach Joe numerologicznych wyjaśnień, albo porównuje je do koncepcji polifonicznej muzyki Bacha, wędkarstwa czy twórczości Edgara Allana Poe. Seligman jako obrońca niemal każdego haniebnego czynu nimfomanki znajduje wytłumaczenie nawet dla podniecenia w chwili śmierci jej ojca. O dziwo wytłumaczenie na tyle wiarygodne, że trochę je kupujemy. Wiemy bowiem doskonale, że reżyser inteligentnie sobie żartuje i sprawia, że się śmiejemy. Pozwalamy mu na to, a on daje nam do zrozumienia, że to tylko zabawa, nic poważnego, ale czy do końca?
Lars jest też czułym kochankiem. Pod całą tą kołdrą seksualnych uniesień i perwersji, przemyca w 'Nimfomance' odrobinę romantyzmu. Przewijający się przez cały film wątek Jerome'a - pierwszego kochanka, pierwszego zauroczenia Joe - symbolizuje miłość, tajemniczy składnik udanego seksu, satysfakcji. W tym kontekście słowa Joe: 'Wypełnij wszystkie moje dziury', mają wymiar znacznie bardziej metaforyczny i... głęboki niż mogłoby się wydawać. Po nich wiemy, że namiętna gra wstępna, którą jest pierwsza część 'Nimfomanki' to przedsmak filmowego orgazmu, który zapewni nam Lars dopełniając dzieła częścią drugą.

Nimfomanka cz. 1 (2013) reż. Lars von Trier

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Leo You Bastard, Martin Wariacie!

Chciwość jest grzechem. Jednym z najcięższych. Budzi najmroczniejsze żądze, popycha ludzi do najgorszych czynów, demoralizuje, odczłowiecza, łatwo wchodzi w koniunkcję z innymi grzechami. Jest najprostszą przepustką do piekielnych otchłani. Gdy raz wejdzie się na jej drogę, ciężko potem zawrócić i żyć niczym dobry, prawy człowiek. Bla, bla, blaaa! Właśnie w ten sposób Scorsese rozprawia się z tego typu komunałami i przewracając ze znudzenia oczami, tworzy jeden z lepszych filmów w karierze i zdecydowanie najlepszy film tego roku, a mamy dopiero początek stycznia!
Zachwyca już sekwencja otwarcia, która jest tylko preludium tego co nas czeka później. W trakcie tych kilkunastu sekund widzimy prostytutki, nagie prostytutki, kokainę na nagich prostytutkach, wypięte pośladki nagiej prostytutki... a między nimi Leo! Poznajemy Jordana Belforta, autentyczną postać, legendę Wall Street, który dzięki sprytowi, wspaniałym zdolnościom przywódczym i niezwykłej charyzmie, błyskawicznie wspiął się na szczyt kariery. DiCaprio, 'burząc czwartą ścianę' co w filmie będzie częstym zabiegiem i co NWwŻPF bardzo lubi, opowiada nam o swoim majątku, żonie której Barbie może czyścić buty, drodze na szczyt. Wspomina również o swoim Ferrari, które nie było czerwone, a białe jak Dona Johnsona z 'Miami Vice'. Chwali się? Jest próżny? Oczywiście! Bo 'Wilk z Wall Street to wspaniała, niezwykle brawurowa pochwała nihilizmu i pychy, w której bohaterowie dosłownie oddychają białym proszkiem, garściami łykają wszelkie możliwe -iny i -axy, tarzają się w zielonych setkach i posuwają dosłownie wszystko, co stanie na ich drodze (i jest piękne). Są pewni siebie, zarozumiali, nastawieni na absolutny sukces. Są królami życia, których nic nie może powstrzymać.
Scorsese dla nas widzów również jest niezwykle hojny i łaskawy. Sprawia, że przez trzy godziny wchodzimy w ten świat, bawimy się razem z nimi, patrzymy na to co oni. Przeżywamy motywujące gadki Belforta i dzięki wspaniałej grze DiCaprio wierzymy w każde jego słowo. Chcemy być nim, z nim, obok niego. Nawet gdy historia zaczyna się trochę męczyć, nasza euforia wciąż szaleje w najlepsze! 'Wilk z Wall Street' jest komedią, ale nie taką, na której zrywa się boki, chociaż momentów nie brakuje. Przezabawne cameo Matthew McConaugheya, czy świetna scena powrotu nawalonego Belforta z klubu golfowego to tylko perełki, których w filmie jest więcej. Dodatkowo DiCaprio, który pokazał się z zupełnie innej, komediowej strony, chociaż jeśli się głębiej zastanowić, to nie do końca. Tworząc chyba najlepszą rolę w karierze, sporo czerpał ze swojej kreacji w 'Złap mnie jeśli potrafisz' Spielberga - to bardzo podobne role, jednak jego Belfort nie ma żadnych hamulców. Uzbrojony w ogromną charyzmę i pewność siebie śmiało idzie na wojnę z zapyziałą Akademią, by zdobyć tak bardzo zasłużonego Oscara. Odebrany niedawno Złoty Glob to bardzo dobra wróżba na tej drodze.
Scorsese nie ocenia, nie krytykuje, nikogo nie wychowuje, nie grozi również palcem. Zamiast tego woli wtykać świeczki swojemu ulubieńcowi w zakazane miejsca i bawić się w najlepsze z resztą ekipy. Bo 'Wilk z Wall Street' to przeżycie ekstremalne. Jeden z tych filmów, które zaskakują cały czas! Ale jak zaskakują! Gdy już myślisz, że nic Cie nie zdziwi, że widziałeś już wszystko, wtedy BAM! Martin dowala z jeszcze grubszej rury, a ty masz dosłownie chwile na pozbieranie szczęki z podłogi przed kolejnym uderzeniem. 'Wilk z Wall Street' jest jak wciąganie przez studolarówkę najlepszego towaru z pośladków najdroższej prostytutki w mieście. Wiesz, że to złe, puste i niewiele znaczące przeżycie, chwilowa euforia, po którym spojrzysz na swoje nudne, szare życie i poczujesz się jeszcze bardziej mały i żałosny, siedząc w tym samym wagonie metra co Agent Denham. Te trzy godziny seansu dają jednak takiego kopa i sprawiają tak wiele przyjemności, że chcesz to robić ciągle, i ciągle, i ciągle... Bez końca!

Wilk z Wall Street (2013) reż. M. Scorsese